i kilka myśli mniej lub jeszcze mniej istotnych
ig: an.drutek
Początek listopada przeminął jak szara mgła. Dopatrywałam się jeszcze w nim bieli, jakiejkolwiek czystości, ale niedługo to trwało. Gdy sam masz w sobie nagromadzenie brudów, patrzysz na otoczenie z utęsknieniem, że ujrzysz choćby krztę odkurzonego świata. Tymczasem Twoje oczy pochłaniają widok rozpędzonych aut, pisk opon, mignięcia tablic rejestracyjnych jak numerów w totolotku. Żaden nie należy do ciebie, a i wygranej trafić nie sposób. Choć w tym świecie wbrew pozorom każdy ma sposób na wygraną. Jeśli tylko idzie za stadem jak potulny baranek i jeśli nie zadaje pytań. Co z tymi, którzy je zadają?
20 listopada
Skończyła mi się ważność karty miejskiej, co znaczy, że ,,mieszkam’’ tu już ponad miesiąc. W kawałkach. Wciąż nie potrafię tych kawałków sklecić w jedną całość, a i tułam się bez powodu. Może właśnie tak widzą mnie przechodnie gdy rozglądam się w roztargnieniu – czy to na pewno dobry przystanek i czy to na pewno właściwa godzina o której miałam się zjawić. Nieprawda. Nie muszę patrzeć na zegarek. Niewidzialna:
jestem w tym mieście dokładnie kwadrans dłużej.
Nie umiem pisać.
Ostatnio.
Nie dzisiaj.
Nie tutaj.
Zbieram szczątki słów w notatkach, jak kości dinozaurów. I czuję się jak skamielina, która otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia co dzieje się z tym światem i nie zamknęła ich w porę.
Może gdybym zmrużyła je chociaż, mrugnęła – coś uległoby zmianie.
Obudziłabym się ze snu roku dwa tysiące dwudziestego.
Wciąż się łudzimy, a ja nie jestem w tym wyjątkiem. Nie jestem też żadną z zasad tworzenia. Ani ze mnie ,,rz’’, choć czasem; ani ze mnie ,,ż’’, choć zawsze. Nie należę do słów z ,,h’’ ani ,,ch’’. W zasadzie nie znam swojej pisowni, choć nieustannie przychodzi mi literować swoje imię i nazwisko.
Lecz wciąż nie istnieję.
Dla Ciebie będę, jeśli mnie sobie wyobrazisz.
Ja wyobrażam sobie ciebie nieustannie.
Jesteś ubrany w kwiaty i zieleń traw.
Jesteś ubrany w granit i śnieżność skał.
W glebę, z której wyrastają krzewy malin i porzeczek.
Znów ortografia plącze mi się u stóp i pozwala myśleć, że jest jeszcze jakikolwiek ład w tym roku.
Koniec listopada zaczął się jak przebłysk słońca. Czekałam godzinę przed pocztą, równolegle z gwiazdą, która postanowiła schować się za budynkiem. Zanim jednak znikła, musnęła złotem gałęzie drzew i zapukała w okna mieszkań.
Tylko we mnie wciąż nie do końca potrafi zamieszkać mimo połykanej bieli.
Chmury są łagodniejsze niż wcześniej, lecz wciąż tak bardzo nieuchwytne.
Skraplają się błyskawice i tęsknoty.
Jedna z największych tęsknot Warszawy? Tęsknota za psem. Za przyjaciółmi zawsze się tęskni, na jakiejkolwiek nie byłoby się drodze życia. Inne miasto, inne rutyny i przyzwyczajenia. Wymieniane w biegu wiadomości tekstowe, krótkie rozmowy telefoniczne. Westchnienia. Kilka żyć, które na jakimś etapie ziemskiej podróży zetknęło się ze sobą i pozwoliło sobie pozostać.
A za psem wciąż się tęskni. Nie mogąc podrapać go za uchem, przywołać, przytulić. Brakuje tupotu łapek na posadzce i merdającego ogona. Brakuje bursztynowych oczu i maślanego spojrzenia. Zostaje zdjęcie na tapecie telefonu, przedstawiające Mordziaka z rozwartym pyskiem i wywalonym na wierzch jęzorem, który tym razem nie dyszy nad uchem i nie smyra po poliku.
Tęsknoty wielkich miast nie są mi znane, ale małomiasteczkowym jakoś tak trudniej przywyknąć do wielkości. A w tej chwili tak naprawdę nie znam miejsca swojego zamieszkania, mimo posiadania aż trzech adresów.
Warka, Warszawa, Nibylandia.
Comments